Kiedy dowiedziałem się o Papieskiej Szkole Letniej, nie ma co ukrywać, wzburzyłem się. Szkoła w wakacje – zawołałem – jest to pomysł demotywujący i prowokacyjny. Ba! Kłóci się z ogólnie przyjętym prawem do odpoczynku i z jakimś niestłumionym głosem serca, który odzywa się w pokornej piersi każdego ucznia i studenta.
A jednak nieznanym sobie sposobem znalazłem się na tej Papieskiej Szkole. Z niespokojnego snu, w jaki zapadłem w autobusie (zmierzającym, jak sądziłem, do ulubionej cukierni), wybudził mnie głos mocno zbudowanego mężczyzny o surowym wyrazie twarzy. – Otwórz oczy, chłopcze! Jesteśmy już w Zawoi. –
Rozejrzałem się. Wokół siebie ujrzałem grono podobnych sobie sztubaczek i sztubaków, którzy – o mój lęku! – wyglądali na typowych uczestników Papieskiej Szkoły Letniej. Zerknąłem jeszcze na identyfikator bezwzględnego opiekuna odpowiedzialnego za moje twarde przebudzenie; na plakietce widniały tylko trzy wyrazy: „Łukasz Ofiara. Przywódca”. Wszystko, co działo się później, działo się pod jego czujnym okiem.
Wprost z autokaru zaprowadzono naszą grupę do domu zakonnego karmelitów bosych, gdzie nastrój kontemplacyjny zakłócał jedynie pies znacznych rozmiarów. – Kobiety osobno, mężczyźni osobno! – zakrzyknął Przywódca, po czym, podzieleni na grupy, zajęliśmy parę pokoi w tajemniczym budynku. Jak się później okazało, w pokojach żeńskich unosił się zapach fiołków i smużki słońca przecinały łagodne cienie rozmaitych sprzętów, a w pokojach męskich czuło się woń ostro ciosanego bukowego drzewa i słyszało szczęk żelaznych rusztowań piętrowych łóżek.
Już dnia pierwszego zaprowadzono nas na jedno z beskidzkich wzgórz, gdzie mozolnie pletliśmy siatkę na muchy – dużą siatkę, jako że muchy w Beskidach osiągają znaczne rozmiary. Skończywszy tę pożyteczną pracę – mimo pięknej letniej pogody – z zadowoleniem wracaliśmy do ośrodka; po kilkugodzinnej podróży autokarem mieliśmy prawo czuć się trochę ociężali.